Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.1.djvu/15

Ta strona została przepisana.

tak jednak, ażeby w przeciągu trzech tygodni wszystkie pieniądze były ulokowane w banku na moje imię…
— Ale dlaczego pan to czyni? — dopytywał go się ciekawie pełnomocnik: czyżby jaki krach groził, i chce się pan zabezpieczyć?…
— Nie, — odrzekł mu spokojnie Żarycz: tylko wracam nazawsze do kraju… O tem jednak niech pan nikomu nie mówi… Do czasu musi pozostać to ta jem nicą…
Pełnomocnik, młody jeszcze, energiczny polak, Henryk Karski, spojrzał na niego z zazdrością…
Dostrzegł to Żarycz i naraz, jakby zrozumiawszy znaczenie tego spojrzenia, spytał:
— A panu będzie żal rozstać się ze mną?…
— Żal, lecz jeszcze więcej żal… nie dokończył, jakby obawiając się tego wyznania, które mu się gwałtem na usta cisnęło…
— Czego?…
— Tego, że nie będę tam z panem…
Zamyślił się na chwilę Żarycz… Młody, energiczny, uczciwy, a przytem w zupełności oddany mu człowiek, przydałby mu się tam, w kraju, gdzie znajdzie się wśród obcych, lub prawie obcych mu ludzi…
— Czy pan ma tu jakie obowiązki? — spytał.
— Żadnych, — odrzekł spiesznie Karski: nikogo… Tam mam rodzinę blizkich…
— Więc pojedzie pan ze mną… Warunki omówimy później, tylko ani słowa o tem nikomu…
I nie chcąc słuchać podziękowań rozradowanego Karskiego, wyszedł spiesznie z biura…
Dochodziła czwarta, gdy zadowolony z przebiegu dnia, znalazł się w swoim gabinecie, gdzie panna Basia zaczęła mu zdawać zwykłą relację z tego, co zaszło w czasie jego nieobecności…
Słuchał jej z roztargnieniem, będąc myślami daleko, wreszcie naraz przerwał jej zapytaniem: