— Cóż, zdecydowała się pani jechać?…
— Zdecydowałam, panie inżynierze, — odrzekła spłoniona Basia, która od chwili jego wejścia z niecierpliwością oczekiwała na to zapytanie: ale… dodała nieśmiało: nie wiem, czy pan się zgodzi, bo ja: bo ja… nie jadę sama…
— Jakto? — spytał zdumiony Żarycz.
— Bo jedzie ze mną Marcinowa — zaczęła spiesznie mówić panna Basia, jakby chcąc bardzo pozbyć się odrazu ciężaru, który dręczył ją od rana: to bardzo dobra kobieta… kocha mnie bardzo… nie mogę jej zostawić… Ja pieniądze na podróż dla siebie i dla niej mam… i na utrzymanie przez pewien czas nam wystarczy… a potem będziemy pracować…
Słuchał jej Żarycz, a uśmiech, rzadki gość na jego twarzy, rozpromienił mu oczy:
— Brawo… niech Marcinowa jedzie z nami… koniecznie… będzie się panią nadal opiekować…
A teraz niech pani już jedzie do domu i pocieszy Marcinową… Proszę się też zająć pakowaniem, gdyż za miesiąc stanowczo jedziemy…
Mimo iż przez cały ten miesiąc panna Basia prawie, że nie zaznała wypoczynku, tyle było pracy ze sprawunkami na drogę i pakowaniem rzeczy, a i praca w biurze wzmogła się również, gdy inżynier Żarycz przed wyjazdem prowadził bardzo rozległą korespondencję, jednak mimo to wydał się on jej jeszcze zbyt długim, i z niecierpliwością wprost oczekiwała na ten dzień ostatni, gdy znajdzie się już na pokładzie statku, płynącego do Polski…
Wtedy dopiero będzie mieć naprawdę pewność, że wraca do kraju, że już nic nie stanie na przeszkodzie, a tak to wciąż miała złudzenie, że wszystko rozwieje się, jak jakiś sen złoty…