Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.1.djvu/19

Ta strona została przepisana.

karta życia, jaką będzie ta druga, która się przed nim otwierała?…
Zrozumiała rzecz, że osoba „genjalnego inżyniera polaka“, jak go powszechnie nazywano, stała się ogniskiem uwagi wszystkich pasażerów okrętu, lecz Żarycz skromnie trzymał się na uboczu od wszystkich, unikając zwłaszcza wszelkich owacji, a natrętów, zwracających się do niego z rozmowami, zbywał krótkiemi, urywanemi zdaniami…
Prawie, że pół dnia spędzał w swej kajucie, pochłonięty jakąś pracą tajemniczą, która, jak zapewniał żartami Basię, miała mu majątek zapewnić, przez resztę czasu zaś przebywał stale z Basią i Karskim, na rozmowach lub grach sportowych, przyczem, ku wielkiemu zdumieniu swemu, przekonał się, że młoda dziewczyna była znakomicie wysportowaną we wszystkich nieomal kierunkach, czego po wychowaniu klasztornem nie spodziewał się zgoła.
Całemi też godzinami grywali w tennisa na kortach na pokładzie, lub też pływali w olbrzymich specjalnych basenach pod pokładem…
Gdy jednak „Polska“ weszła na wody Bałtyku, wszystkie te rozrywki i zajęcia ustały odrazu, gdyż wszyscy podróżni prawie cały dzień spędzali na pokładzie, wpatrzeni w przestrzeń, w stronę, w której ukazać się miały zarysy ziemi polskiej…
Radością bezmierną błysnęły oczy Żarycza, gdy ujrzał przylądek Helu i gdy okręt wpłynął na spokojne, błyszczące jak zwierciadło w promieniach słońca, wody zatoki Gdyńskiej…
Na cudny widok rozścielającego się amfiteatralnie na wybrzeżu wielkiego miasta, które wyrosło w przeciągu kilkunastu lat z niczego, na widok portu, w którym aż się roiło od okrętów różnych narodowości, nie mógł już Żarycz powstrzymać swego zachwytu, i łapiąc za rękę stojącą przy nim pannę Basię, rzekł z uniesieniem i dumą: