Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.1.djvu/20

Ta strona została przepisana.

— Gdym tu był przed laty, była tu marna osada, kilkadziesiąt chat rybackich zaledwie… A teraz… Niech kto ośmieli się twierdzić, że Polacy nie potrafią pracować… Gdy chcą, nawet cuda stwarzać umieją!…
„Polska“ wpłynęła do portu i w krótkim czasie przybiła do brzegu. Na pokładzie zjawili się przedstawiciele władz polskich, i po załatwieniu niezbędnych formalności, pasażerowie stopniowo opuszczać okręt zaczęli, witani na wybrzeżu przez oczekujących na nich najbliższych…
Na inż. Żarycza i jego towarzyszy nikt nie oczekiwał. Opuścili też okręt jedni z ostatnich i z ręcznymi bagażami, niesionymi przez Jacka i tragarzy udali się samochodami do wspaniałego hotelu „Polonja“, gdzie już oczekiwały na nich zamówione telegraficznie pokoje. Na okręcie pozostał tylko szofer, który miał dopilnować wyładowania Rolls Royce’a.
Inż. Żarycz, jadąc przez szerokie, piękne ulice Gdyni, rozglądał się ciekawie wokoło, jednocześnie z zainteresowaniem śledząc wyraz twarzy swoich towarzyszy…
Marcinowa miała minę nabożnie skupioną, cokolwiek zakłopotaną, co chwila też spoglądała na Basię z ukradka, jakby chcąc do niej zastosować swe postępowanie.
Karski patrzał na wszystko z zainteresowaniem człowieka, który już jednak dużo ciekawsze rzeczy widywał, na twarzy jego wzruszenie łączyło się z ciekawością…
Natomiast na twarzyczce Basi, jak w kalejdoskopie, zmieniały się co chwila uczucia: radości, wzruszenia, smutku i znów radości, radości bezgranicznej…
Zdawało się chwilami, że zerwie się, wyskoczy z samochodu i biedz będzie, biedz hen w dal, na zielone pola i łąki, by paść na nie, tulić do serca tą ziemię umiłowaną, upragnioną…