Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.1.djvu/6

Ta strona została przepisana.

— Choćby pieszo, pod pokładem, byle dziś…
Przez twarz Żarycza przemknęło jakby wzruszenie, rzadki wielce gość, którego panna Basia, przynajmniej, nigdy jeszcze nie widziała… Popatrzał na nią długo, jakby odczytując wrażenia, które się na jej prześlicznej, wiośnianej twarzyczce odbijały, poczem rzekł łagodnie:
— Więc proszę, niech się pani szykuje… Być może, że w niedługim czasie pojedziemy tam…
— Ze wszystkiem!… — bezwiednie zawołała panna Basia, nie mogąc opanować gwałtownej radości.
— Ze wszystkiem, — przytwierdził.
Uląkłszy się swego wybuchu, spojrzała na niego z niepokojem, lecz Żarycz, jakby nigdy nic, wrócił do dyktowania listu, a skończywszy, rzekł, w stając od biurka:
— Jadę teraz do fabryki… Gdyby kto chciał ze mną mówić, będę tam do drugiej, potem w klubie na obiedzie… Dziś już tu nie będę… Niech pani pomyśli nad tem, o czem mówiliśmy przed chwilą i powoli szykuje się do podróży…
Wyszedł, uścisnąwszy jej na pożegnanie dłoń, a panna Basia, pozostawszy samą, mogła wreszcie puścić dowolnie wodze marzeniom…
Wróci do kraju, do Polski… Gdy wyjeżdżała z niej z rodzicami, miała zaledwie cztery lata, lecz mimo to pamiętała jak żywe, pola jej i lasy, miasta i wsie… Ojciec jej, legjonista, nie mogąc znaleźć w kraju utrzymania, emigrował zaraz po wojnie z bolszewikami do Ameryki, licząc, że tam znajdzie zarobek i byt… Z początku nawet powodziło mu się nieźle, lecz potem z nadmiaru ciężkiej pracy rozwinęła się gruźlica, która z łatwością zżarła osłabiony długim pobytem w okopach organizm, i zmarł, gdy miała zaledwie lat dwanaście… Za nim wkrótce poszła matka…
Osieroconą Basią zajęli się dobrzy ludzie, umieścili w szkole klasztornej, dali naukę i nauczyli pracy, a