Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.1.djvu/96

Ta strona została przepisana.

wiem napewno rekrutowali się owi robotnicy, pomocnicy Warjata… Rozpoczęto też wśród nich z mego polecenia poszukiwania, lecz czy dadzą one jakie wyniki — zaręczyć nie mogę…
Około północy dopiero rozeszli się przedstawiciele władz śledczych, pozostawiając posterunki przy korytarzu podziemnym…
A Żarycz, znużony, wyczerpany, pełen ciężkich myśli, że może jednak wynalazek jego być wykorzystanym na szkodę ludzkości, skierował się do jadalni…
Tam w kąciku, wtuloną, zobaczył pannę Basię, bladą, wystraszoną, wpatrującą się w niego pełnemi bólu oczyma….
— Co pani tu robi? — spytał łagodnie: dlaczego pani nie śpi?…
— Ja… ja…, — zaczęła się jąkać: chciałabym się dowiedzieć… czy co znaleziono?… czy jest jak a nadzieja?…
— Nie, panno Basiu, — odrzekł Żarycz: nic nie znaleziono, i wogóle jest bardzo słaba nadzieja…
— Lecz może za mało energicznie biorą się do tego, — rzekła gwałtownie: powinni znaleźć… przecież to ich rzecz!…
— Tak, — uśmiechnął się Żarycz: to ich specjalność, lecz, panno Basiu, bywają rzeczy, które i dla policji są niemożebne…
— Cóż więc robić?…
— Trzeba czekać… Może czas przyniesie radę…
Panna Basia jakby namyślała się przez chwilę, wreszcie rzekła: — A możeby pojechać tam i zażadać, ażeby oddali?…
Na tą naiwną radę znów uśmiechnął się Żarycz, i rzekł: — Dziecko drogie., tego, co w ich ręce wpadnie,