Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.2.djvu/37

Ta strona została przepisana.

Tow. Mandeltort zaczął myśleć, coraz bąkając pod nosem:
— To nie… to się nie da zrobić… to trudne, — wreszcie zawołał:

— Mam…
Małe oczki jego, umieszczone jak paciorki w tłustej obwisłej twarzy, zabłysnęły, i gestykulując szybko rękoma, zaczął mówić:
— Mam… To jest jedyne, co możemy teraz zrobić… Przecież mamy jeszcze w muzeach trochę pozostałych dobrych obrazów… Mamy jeszcze trochę carskich brylantów i kosztowności, chowanych na czarną godzinę… Zbierze się tego za jakiś miljon dolarów… Posłać im to w zastaw… Gdy nasz interes się uda, wykupimy…
Tow. Prochwostow zawahał się przez chwilę.
— Tak, ale to przecież ostatnia nasza rezerwa, — wyrzekł wolno…
— Tak, ostatnia, — przytwierdził Mandeltort: ale gdy interes się nie uda, odbierzemy je i jeszcze zarobimy, a gdy zawiedzie, i tak wszystko stracimy…
Tu, dla tak ważnej sprawy, mojem zdaniem, wszystko należy postawić na kartę…
— Tak, dla ważnej sprawy, — powtórzył w zamyśleniu tow. Prochwostow, poczem z dawną energją dodał:
— Ryzykujmy… Każcie natychmiast wszystko zebrać i wyślijcie z tem pewnego człowieka, żeby nie ukradł i nie uciekł…
— Poślę trzech… Będą się wzajemnie pilnować…
— A gdy wszyscy trzej zmówią się i uciekną?…
— W wagonie z nimi niespostrzeżenie jechać będą dwaj agenci z GPU, starzy czekiści, którzy będą ich pilnować i nie pozwolą zrobić tego głupstwa…
— Tak, to dobrze, — odrzekł tow. Prochwostow…
Gdy tow. Mandeltort wyszedł, trwał w zamyśleniu