Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.2.djvu/61

Ta strona została przepisana.

— Jestem!... Co chcecie odemnie?
Tłum, na widok stojącego przed nim bez lęku tego, którego poszukiwał, stanął w miejscu nieruchomo... Zapanowała chwila przejmującej ciszy, by wnet potem wybuchnąć straszliwym, przeraźliwym wrzaskiem:
— To on!... śmierć mu!... Śmierć mu!...
I wyciągnęły się ku niemu ręce, zbrojne w drągi, z ust wydziarał się wrzask piekielny, lecz tłum, jakby zahipnotyzowany widokiem tego nieustraszonego spokoju, z jakim przyjął go ten, którego poszukiwał, stał w miejscu nieruchomo, jakby obawiając się posunąć choć o krok dalej...
Mechanicy, jak na komendę, wydobyli rewolwery, gotowi bronić szefa, lecz Żarycz, spostrzegłszy to, zawołał:
— Schować broń! — poczem zwróciwszy się do tłumu, chciał coś przemówić, gdy naraz rozległ się suchy trzask, i kula ze świstem przeleciała nad głową jego... A w chwilę potem drugi trzask i wnet potem przejmujący okrzyk...
Wydał go Żarycz, pochylając się ku ziemi i chwytając w ramiona słaniającą się pannę Basię, która, jak błyskawica, posłyszawszy huk strzału, wysunęła się naprzód, zasłaniając go ciałem swojem, i padła, rażona kulą, przeznaczoną dla niego...
Zapanowało w net istne piekło, gdyż mechanicy, słysząc strzały i widząc padającą pannę Basię, nieposłuszni zakazowi wydobyli rewolwery i prażyć z nich zaczęli cofający się spiesznie, przejęty przerażeniem tłum... Poczęły padać strzały i z tłumu, dwóch mechaników zostało już rannych, gdy naraz od strony bramy rozległ się nowy wrzask, i tłum rozprysł się, rozleciał na wszystkie strony, szukając miejsca ucieczki lub schronienia, zaatakowany z tyłu przez zaalarmowaną i przybyłą spiesznie samochodami policję...