Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.2.djvu/63

Ta strona została przepisana.

rącemi słowami wzywał Boga by wysłuchał go, by ocalił życie tej dzieweczce, która ciałem swojem zasłoniła go przed śmiercionośną kulą...
Stał tak, a każda chwila wiekiem mu się wydawała, Z trwogą patrzał na drzwi w obawie, że oto ukaże się w nich postać lekarza i oznajmi straszliwe:
— Niema nadziei...
Przebiegały koło niego coraz to pokojówka, to pani Marcinowa, znosząc wodę gorącą, lecz lękał się zatrzymywać je, zapytywać, przejęty obawą, że w ten sposób opóźni może ratunek....
Trwał tak przez czas długi, który zdawało się, że nigdy już się nie skończy, a uczucie, jakie przeżywał, podobnem było do tego tam, na froncie, gdy otrzymał wiadomość o zamordowaniu umiłowanej narzeczonej prze z bolszewików...
Naraz drgnął... Z pokoju dobiegł cichy, słaby głos... jej głos... Dosłyszał z trudem, jakby z olbrzymiej odległości, zapytanie jej:
— Czy żyje?... Czy mu się nic nie stało?...
I na dźwięk tego głosu, troszczącego się w obliczu śmierci o niego, dziwne jakieś uczucie ogarnęło go, poczuł, jakby coś schwytało go za gardło i dławiło, dławiło bezlitośnie...
A wnet potem otworzyły się drzwi od jej pokoju i stanął w nich doktór... Zobaczywszy stojącego w korytarzu Żarycza, podszedł do niego i rzekł:
— Wszystko w porządku... Za miesiąc chora będzie zdrowa zupełnie... Całe szczęście, że kula przeszła o centymetr w bok, inaczej przebiłaby serce... A tak tylko mięśnie ramienia są przeszyte... Niech pan idzie... Chora chce pana widzieć...
Nawpół przytomny z wrażenia, wszedł Żarycz do pokoju, i ujrzawszy pannę Basię, bledziuśką, jak opłatek, leżącą n a łóżku, w milczeniu nachylił się nad nią i ucałował rękę jej, bezwładnie leżącą na kołdrze...