Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.2.djvu/64

Ta strona została przepisana.

A oczy jej rozpromieniły się, jak gwiazdy, i cichym głosem wyszeptała:
— Pan nie jest ranny?... Nic panu nie zrobili?...
— Nic, nic, — odrzekł zdławionym głosem, a gdy doktór rzekł:
— Dosyć już... Chora nie może się denerwować, — wyszedł spiesznie z pokoju, gdyż czuł, że ogarnia go dziwne jakieś uczucie... Na korytarzu czekał na niego już Karski, który rzekł:
— Naczelnik chciałby się z panem widzieć...
Idąc z nim, zapytywał:
— Cóż z Janem i Henrykiem?...
— Dobrze... Doktorzy uznali, że rany ich nie są niebezpieczne, muszą tylko poleżeć dłuższy czas...
— A inni?... Ilu jest rannych?...
— Z policji rannych jest sześciu, z pośród napastników dwudziestu dwóch, z tych pięciu bardzo ciężko... Pogotowie odwiozło ich do szpitala, — odrzekł Karski...
— Każe pan, ażeby zaraz zajęli się nimi najlepsi lekarze i leczyli ich na mój koszt... Muszą bo uratowani za wszelką cenę... Dowie się pan o ich i zabitych rodziny, i zajmie się niemi, ażeby żadnego braku nie uczuwały...
Zdumiony spojrzał na niego Karski, lecz nic nie rzekł, przyzwyczajony do dziwactw swego szefa...
W gabinecie oczekiwał już naczelnik, który spiesznie począł mu zdawać relację z przebiegu zajścia...
Okazało się, że napad przygotowany był w tak wielkiej tajemnicy, że policja zapobiec mu niemogła. Kierowali nim przysłani z Rosji agitatorzy, którzy jednak pozostali w ukryciu. Wśród tłumu jednak aresztowano prowodyrów miejscowych, którzy go do napadu podżegali... Tłum składał się przeważnie ze zwolnionych robotników i robotnic włókienniczych...