wdzięcząc należało, że drogi tej nie usłano licznemi ciałami przejechanych...
W parę minut też potem samochód znalazł się na szosie, gdzie przy stojącem na uboczu aucie skupiła się gromada osób, wśród których gęsto widniały granatowe mundury policji...
Żarycz nakazał szoferowi zatrzymać samochód i wyskoczywszy z niego, podbiegł do grupy policji, wśród które j stał naczelnik urzędu śledczego...
— Co się stało? — spytał głosem, w którym, mimo panowania nad sobą, można było wyczuć niepokój.
Naczelnik wskazał mu ręką samochód, w którym poznał swoją własność... Udała się nim przed godziną na przejażdżkę panna Basia w towarzystwie pielęgniarki...
Przy samochodzie na noszach leżał szofer, ranny i nieprzytomny, przy którym krzątali się lekarz i sanitarjusze z Pogotowia, a tuż przy nim, na stopniu samochodu siedziała pielęgniarka, z obandażowanemi oczyma, blada i wystraszona...
— Lecz co się stało? — spytał gwałtownie Żarycz. — Gdzie moja sekretarka?... co się z nią stało...
— Porwana, — odrzekł mu krótko naczelnik.
— Porwana!?... w biały dzień!... na tak ruchliwej szosie!...
— Tak jest, porwana, — potwierdził naczelnik. I począł mu opowiadać to, co zdołał się dowiedzieć z mętnych opowieści pielęgniarki...
Samochód zdążał do Wilanowa, gdy naraz na zakręcie szosy zagrodził mu drogę inny, także, ażeby go wyminąć szofer musiał znacznie zwolnić bieg... Wtedy wyskoczyło z krzaków przydrożnych paru mężczyzn, szofera jednem potężnem uderzeniem drągiem żelaznym w głowię powalili, pielęgniarce zasypali oczy tabaką, a pannę Basię porwali na ręce, przenieśli bły-
Strona:Edmund Jezierski - Andrzej Żarycz Cz.2.djvu/79
Ta strona została przepisana.