Strona:Edmund Jezierski - Ludzie elektryczni 02.pdf/67

Ta strona została uwierzytelniona.

— Któż zatem pojedzie jako parlamentarjusz do tej hordy? — zapytał Kazimierz Halicz.
— Ja, stryju!... Znam język arabski dobrze, a także arabskie obyczaje. Pocieszam się nadzieją, że może uda mi się sprawę załatwić pokojowo.
— Bardzo niebezpieczna to rzecz — z troską w głosie rzekł Kazmierz Halicz, — wiesz dobrze, że ludzie ci nie znają zupełnie zasad ludów cywilizowanych, i że nie uszanują w tobie parlamentarjusza. Lęk mnie przejmuje, że może cię spotkać w tej wyprawie jakie nieszczęście.
— Ech, wuju! — odrzekł z uśmiechem Czesław, — nieszczęście spotkać mnie może i w czasie walki. A nuż uda mi się moje poselstwo?
— A więc jedź, chłopcze! — rzekł, wstając z miejsca, pełnym wzruszenia głosem Halicz, — a Bóg niech ma cię w opiece swojej!...
Rozeszli się, pełni trosk tajonych, by znów od świtu zabrać się do pracy. Na twarze nałożyli maski pogody i spokoju, by w sercach mieszkańców Elektropolisu nie niecić trwogi daremnej.
Praca wrzała w dalszym ciągu, praca gorączkowa nad przygotowaniami do obrony, gdy wreszcie na drugi dzień po ukazaniu się mamidła, jeden z wywiadowców na aeroplanie, młody lotnik, powrócił z wieścią, iż od