Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

Statek mknął coraz szybciej.
Henryk i Wawrzon wpatrywali się w roztaczający się przed nimi widok.
A był on zaiste piękny!
W szmaragdowej toni oceanu przewijały się niezliczone roje ryb o przeróżnych kształtach. Na piasczystem dnie oceanu widać było leżące muszle, korale, polipy, anemony. Czasem jaka mała rybka w biegu swym uderzyła pyszczkiem o twarde szkło i przerażona uciekała czemprędzej ażeby znaleźć ratunek w niższych głębinach.
— No i cóż, moi panowie? — spytał doktór — czy to nie jest zupełnie tak, jakbyście byli w jakiem potężnem akwarjum. Podróżując takim statniem, możecie się przynajmniej należycie poznajomić z fauną i florą morską. To nie to, co temi wielkiemi pudłami, pchanemi parą.
— A jaka siła porusza ten statek? — spytał Henryk.
— Elektryczność, panie kochany, elektryczność — odrzekł doktór — akumulatory jego naładowane są taką energją, że wystarczy jej na trzysta dni.
— Tak, ale potem musi przybić do lądu, ażeby nabrać świeżego zapasu.
— Zupełnie zbyteczne! Statek nasz zaopatrzony jest w maszynę najnowszej konstrukcji, która dostarcza prąd elektryczny wprost z powierzchni oceanu, z fal morskich...
— No tak, to jest siła motorowa — zauważył Henryk — lecz pozostaje jeszcze kwestja powietrza. Wszakżeż bez niego załoga długo nie może wytrzymać w głębi oceanu. Musi od czasu do czasu odnowić jego zapas.