— To ty, Wawrzonie? Ty? więc i ty ocalałeś z tej zagadkowej katastrofy?
— Henryk!... — wyrwał się okrzyk z ust pierwszej postaci, i Wawrzon chciał się podźwignąć, by iść do druha.
Lecz potłuczenia i rany, jakie odniósł, nie pozwoliły mu na to. Z cichym jękiem bólu osunął się na łoże i przez chwilę leżał w milczeniu.
— Nie mogę — wyjąkał wreszcie — nie mogę... boli mnie wszystko... cały jestem, jak w ranach...
— I ja również — przytwierdził mu Henryk — nie mogę ruszyć ani ręką, ani nogą bez dotkliwego bólu... Jestem jak rozbity.
— Może pamiętasz co z tej katastrofy? — zagadnął go znów Wawrzon — jak się to stało? Gdyż ja przy pierwszem zetknięciu się parowca z owemi wrotami żelaznemi straciłem przytomność i już nie wiem, co się dalej stało. Czy kto więcej ocalał?
— Nie wiem, nic nie wiem — odrzekł po cichu Henryk — nic nie pamiętam. Wiem tylko, że olbrzymia fala wodna zmyła mnie z pokładu, że uderzyłem się dotkliwie o jakąś zaporę i że wreszcie wyrzucony zostałem na brzeg skalisty, o który potłukłem się w straszny sposób. Z bólu i wrażenia straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero teraz w tym pokoju.
Wawrzon z zaciekawieniem rozglądać się zaczął wokoło, wreszcie zauważył:
— Nie jesteśmy chyba na okręcie... Musimy znajdować się na stałym lądzie, gdyż nie uczuwamy zupełnie kołysania się statku.
— I nie słychać plusku fal — dokończył Henryk — tak, znajdujemy się zapewne na stałym lądzie...
Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/30
Ta strona została uwierzytelniona.