Błyszczące, badawcze oczy profesora spoczęły na postaci Henryka.
— Czem pan był dotąd? — zapytał szybko.
— Jestem inżynierem — odrzekł Henryk — ukończyłem dopiero co politechnikę i przez rok pracowałem w fabryce.
— Jaką politechnikę? — zapytał znów profesor Rockfoss.
— Lwowską — odrzekł krótko Henryk.
Profesor zamyślił się przez chwilę, jakby starając się przypomnieć coś sobie, wreszcie zawołał:
— Dobra... dobra... bardzo dobra... znakomici profesorowie... uczeni... uczeni... A w której fabryce pracowałeś pan?
— W Łodzi, w przędzalniach.
— Znakomicie. To wasz polski Manchester... bardzo dobrze... Zostajesz kolega u mnie... Zaraz się weźmiemy do pracy, zaraz... Ot, widzisz, kolego... trzeba pilnować biegu tych maszyn... tu się koncentruje najważniejsza część naszej wyspy... stąd płyną prądy, poruszające wszystko, nadające wszystkiemu ruch i życie.
— Lecz skąd czerpią energję te maszyny? — zapytał Henryk, rozglądając się po sali i nie widząc nigdzie motoru, któryby je poruszał.
— Skąd? — powtórzył prof. Rockfoss, spostrzegłszy jego ruch — nigdyby się kolega nie domyślił. O nie, tu nie ujrzycie go... napróżno się rozglądacie. Chodźcie, to wam go pokażę.
I szybkim krokiem skierował się w jeden z kątów hali, gdzie, otworzywszy małe drzwiczki, poprowadził ich wąskim korytarzem, oświetlonym elektrycznemi lampkami.
Strona:Edmund Jezierski - Wyspa elektryczna.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.