Strona:Edmund Różycki (Szkic biograficzny).djvu/88

Ta strona została uwierzytelniona.

Znużeni marszem zwinęli szyki,
Obóz dokoła ścisnęli,
Trzymając w ręku strzelby i piki,
Snem twardym bracia zasnęli.
A powiek wodza sen nie zamyka,
Bo jego dusza wojacza,
Bo jego serce nawskroś przenika
Powinność wodza-tułacza.
Nieraz objeżdża warty i słucha,
Czy chrzęst i tentent ze szlaka
Nie dójdzie jego ostrego ucha,
Co słyszy nawet lot ptaka...
Zaczęło świtać, z drogi od lasu,
Coś się tam widzi wodzowi.
„Wiaro! do szyku!“ — krzyknął — „dość wczasu!“
I wszyscy stoją gotowi.
Bliżej i bliżej, ścieżką, to smugą,
Jak bryła jaka żyjąca,
Suną się ludzie; wódz patrzał długo,
Oko ogniste, dłoń drząca.
A ten blask oczu, to ręki drzenie
Dla piersi z których krew ciekła —
Wolą niezłomną; — na ich skinienie
Pójdą do nieba i piekła.
I jeszcze bliżej, już pod ostrogą
Czuła rumaka drzy skóra,
Dobyty pałasz, i już, już nogą,
Wódz ściśnie konia, i — hura!
Wtem na twarz jego, piękną zapałem
Jakiś chłód wionął od miedzy:
„To jacyś nasi“, rzekł, o poznałem,
„Więc do spoczynku koledzy“.
I znowu z placu szyki wróciły
Na miejsce swego wytchnienia,
A oczy wodza łzą się zrosiły
Na widok ofiar, cierpienia.
To garstka naszych znużona drogą,
W lichej odzieży i zbroi,