Strona:Edward Boyé - Sandał skrzydlaty.djvu/76

Ta strona została uwierzytelniona.

I bledsze, coraz bledsze są już nieboskłony,
I listopad już kwiatom szronne łzy wyciska.

A posąg greckiej nimfy zwiędłym mchem pokryty,
Pod chłostą ciągłych deszczów, traci biel nieplamną
I wyciągając ręce, skarży się poza mną,
Na odejście straconej wspólnie Afrodyty.

Ruina, kres i pustka!.. Lecz gdy światło mierzchnie
I ćwieki gwiazd dzień blady wbijają do krzyża,
Z dróg grząskich, z dróg jesiennych spokój się przybliża
I woal melancholji kryje ócz powierzchnię,

Powracam do komnaty przez pustą werendę,
Gdzie nagi splot gałęzi me czoło uderza,
I spotykam na progu sieni u alkierza
Psa, który się przybłąkał i wita przybłędę.

Widocznie musiał kiedyś tęgich zażyć batów
Głodzony i kopany... bowiem teraz umie
Ocenić swoje szczęście i dobroć rozumie,
Gdy go pieszczą łodygą wpółuwiędłych kwiatów.

Chodź stary przyjacielu! i spocznij koło mnie!
Cierpimy wszakże wszyscy: Roślina, czy zwierzę,
Czy człowiek!.. Niema różnic!.. A święte przymierze
W obliczu gwiazd bezdusznych koi nas ogromnie!

Tak mówimy ze sobą, a w tej niemej mowie
Jest mądrość jaknajwyższa, bo najbardziej smutna
Dobrocią nieszczęśliwych... Zanim białe płótna
Utkają im na krosnach śmierci aniołowie.

I oto co zostaje po cudzie żywota,
Wdzięczność psa bezdomnego, w godzinę zmierzchową