Tak sie między nami ułożyło, że po szkole Ziutek wstępował najpierw do stodoły, opowiadał co było: ja, usiadszy na przystronku, papierosa pale, słucham. A czasem zamykali my dżwi i szli pód ściane, tam jaśniało ze szczelubinow między dylami. Rozkładali my na paku, na deskach, ksiąszke, zeszyt, papiery i pisali. Ktoś z boku pomyślał by, że ojciec syna głupiego doucza, a było naodwrot: Ziutek mnie uczył. I tak to po kryjomu nauczył sie ja pisać a, be, ce, ale nijak nie mog pojąć, co to za As, Ala. Chłopiec mnie tołkuje, że As to pies, Ala dziewczynka. A ja patrze, patrze na te litery i nijak nie moge zobaczyć ni dziewczynki, ni psa. Jedna litera duża, szeroka, druga za nio mała jak haczyk. To ma być pies? Ty gadaj, że stog a przy nim krzaczek, uwierze. Abo że koń, za nim pług, może uwierze. Że krowa a za nio cielak!
Pies wygląda tak, mówie i rysuje coś w podobie naszej Muszki, Dunajowego Kruczka czy Mazurow Burka: głowa z uszami, wierzch, brzuch, cztery nogi, chwost zakręcony. Tak samo sprzeczalim sie o sad: dzie ty masz tu jabłonki, wiśni, gruszki? Sadek to sadek! I rysuje jemu drzewka z gruszkami, jabkami.
Aż przyłapał nas na tej szkole dziad od Grzegorychi: zaszed do stodoły reszoto pożyczyć, zmłociny miał czyścić, bo wiater od dżwiow wiał, najlepszy.
Pytam sie, czy dużo namłocił, mówi, że ze dwie kopy bedzie.
Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.