Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.

dach stoi, każdemu talerz, i jak to, każdy sobie ma sie żegnać, każdy do swojego talerka? Ręka co zawsze mnie sama żegnała, cięży teraz jak polano. Probuje przeżegnać sie tym polanem, zaczynam i nie moge skończyć, nie przeżegnawszy sie biore łyżke, a blaszana ona, zimna, błyszczy.
Niechaj pani siada z nami, zaprasza Handzia, uczycielka dziękuje: dzisiaj raz dla odmiany ona gospodynio.
Bratniewola, zaczerpam ja piersze łyszke, niose, choroba, łyszka niegłęboka, ręka drży, póki ja donios do gęby, pół sie wylało na podłoge i kolana. Druge łyszke zaczerpam, jeszcze gorzej! Trzecie niose, ręka tak skacze, że nic do gęby nie donosze, nie wiem nawet czy dobra ta zupa, czy niedobra: łyszke na stoł rzucam! I przygarbiwszy sie na moim stołeczku, patrze sie po tych sześciu talerkach, po blaszanych łyszkach, że moje dzieci nimi jedzo, moja żonka, że i moj ojciec łyszko musi sie męczyć. To i tymi widelcami jeść bedo, i tymi nożami te zmarnowane mięso i te miazge? O niedoczekanie twoje, przybłendo ty kusa, łazęgo miastowa, czego ty swojego nosa między nasze miski wpychasz!
Ale już i tato cicho łyszke kłado, już i Handzia i dzieci, na mnie spojrzawszy, jeść przestali. Co sie stało panie Kaźmierzu, pyta sie ona, zdziwiona bardzo, moja zupa wam nie smakuje?
Chce sie powiedzieć: twoja dópa! ale jakoś sło-