baczył, jak stojo boso w gaciach i koszulach i szczo szparko, stromo w koprzywy pod płotem: tamtego dnia, prawda, koprzywy już nie było, struchlała, biały mroz leżał na ziemi, powietrze zimne było, syrowe, ciemność bura, nawiśnięta, od razu wiadomo co z pogodo: bedzie padało, zimny deszcz a może i szadź, e, myśle sobie, nie pojade dzisiaj do brzeziny, a na co mnie moknąć na takim ziąbie, pogoda w sam raz na stodołe, do cepa.
Czasu przeszło nie więcej jak płachte wysiać i braś! bach! paf! słychać dżwi w wiosce: to męszczyzny kończo szczanie, wracajo z nadwora. I ja kończe, bo zimno, brr, ziąbu naszło pod koszule, prędzej do chaty! Nawet kury jeszcze nie wychodzo, siedzo w sieniach, jeszcze im na dworze za ciemno, za straszno. Wciągam nogawicy i walonki, na koszule palcik i kożuszek, na głowe czapke. I teraz zachciewa sie mnie zimnej wody. Kubek z goździa zdymuje, zaczerpam ze skopka, pije, cały duży kubek wlewam, lubie nasłuchiwać jak zimno rozchodzi sie po brzuchu. Rozeszło sie i już ja całkiem przecknięty, mogby iść do młoćby. Ale jeszcze w stodole za ciemno, posiedze póki nie wywidnieje.
Na stołku przed pieco siadam, wyjmuje z kieszenia papierek złożony w ośmioro, naddzieram rąbek, z drugiego kieszenia biore szczypke machorki, skręcam ośliniwszy brzeżek, żeb trzymało sie, nu i mam papierosa. Teraz szukam w popiele węgielka. A jakże, większy
Strona:Edward Redliński - Konopielka.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.