wyciąga jak z grobu, a na wierzchu męszczyzny ganiajo sie wkoło jamy, to tego napychajo, to tamtego, obsypujo sie piaskiem, dużajo sie po ziemi, mocujo jak chłopcy za koniami, a wrzasku, a śmiechu! Nas bioro w obroty mnie i Kozaka, przewracajo, nawalajo sie wielko kupo, jeden na drugiego: szarpiem sie, siłujem, uch, walim kułakami, nogami dżwiergamy, łońskie dziewanny trzeszczo pod nami, ziemia stęka.
Dzień, dwa później, z rana, śniadamy, uczycielka wychodzi z pokoju. Ale nie idzie na dwor: zatrzymuje sie koło proga, stoi, coś chce powiedzieć, nie mówi: rozgląda sie tu, tam na kwoktuche w pałubce patrzy. Ileż ona tu siedzi? pyta sie aby pytać: Z tydzień, nie?
Już tydzień i jeszcze ze dwa! na to Handzia.
Ależ to ma cierpliwość!
Oj wej, na to tatko od miski: kiedyś jak kwoktuchi zabrakło, mama pod pacho parke wylęgli!
Ależ to trzeba mieć pache! dziwi sie uczycielka, głowo kręci. Zamyczke naciska, ale pomału. Aha! mówi, udaje że przypomniała: Chciałam panu powinszować, panie Kaziku.
Jemu? zdziwiła sie Handzia. A toż czego?
A tego kopania pod jałowcem.
Kiedy oni nic nie wykopali!
Wiem, że nic. Ale ja winszuję, no, odwagi.