„Chętnie nasypiemy i jeszcze podziękujemy, tylko pozwólcie, abym się przespali,“ odpowie Dorotka, a wnet zamknąwszy drzwi na kołek, zaczęła sypać pierze z dziurawego miecha w dziurawą pierzynę. Witek trzymał pierzynę, ale dziwna rzecz, jemu zdawało się, że staruszka umyślnie pierze rozpędza, bo niechno rękami machnęła i dmuchnęła, wnet pierze latało po całéj izbie. Dorotka siedm razy je zbierała. W końcu sprzykrzyło się to Witkowi, rzucił więc pierzynę na ziemię, spojrzał gniewnie na babinkę, zjadł kawałek chleba i usnął na swym węzełku. Dosia nie naśladowała jego przykładu, lecz wzięła igłę z nitką i zaszyła pierzynę. Potem powiedziała staruszce dobra noc, zmówiła pacierz, pomodliła się za ojca i dopiero spać się położyła.
Gdy rychło rano dzieci się obudziły, już nie było chałupki, — zniknęła, jakby ją wiatr zmiótł, a oni leżeli na piasku przy wodzie, w której wesoło pływały rybki, chwytając chciwie okruszyny chleba, co z Witka spadły, gdy wstawał. Kilka tylko piórek świadczyło o wczorajszém zdarzeniu, zresztą zdawało się, jakby to we śnie się stało.
Wnet opuściły dzieci to miejsce, które zdawało im się, że jest zaczarowane. Pomodliły się, zjadły śniadanie i szły ku górom dalekim, zkąd wiatr im wiał w oczy.
Droga, którą postępowali, była kamienista i przykra, to też każdy niemal krok im dolegał — i nie dziw wszak już trzeci dzień byli w podróży. Dorotka czuła, że niejeden ostry kamień do krwi ją zranił, nic jednak nie mówiła; czuł to i Witek, dla tego płakał na potęgę. Tak błądziły dzieci pomiędzy górami, gdyż wiatr dziś to z téj to z owéj wiał strony, czasem nawet kołem się toczył, a że trzeba było wciąż iść naprzeciw wiatru, to zaszli w końcu między dzikie i ponure skały, zkąd zda-