nie tylko dała się głaskać, ale nawet biegała za nią po lesie jak piesek, kryła się tylko bojaźliwie, gdy lwa spostrzegła. Lew łagodniał, bawił się z Dosią, kładł się u jéj nóg, lizał jéj ręce, a nawet pozwolił siadać na siebie, tak że dziewczyna mogła na nim jeżdżać po lesie, jak na koniu. Sarenka przestraszona przypatrywała się z zarośli, aż w końcu, gdy ją Dorotka wołała, przychodziła coraz bliżéj, pozbywając się wrodzonéj przed lwem obawy. Po pewnym przeciągu czasu zapanowała przyjaźń między niemi trzema, nawet sarenka przychodziła na noc do jaskini, gdzie Dosia wystawiła sobie z gałęzi budkę do spania.
Czasem odwiedzała ją babka, czasem dziadek, ale działo się to rzadko, gdyż wciąż podróżowali, a gdy dziewczę przyjechało na lwie przed ich chałupkę, widziała, że była zamkniętą, okienice zawarte a z komina się nie kurzyło. Jeżdżała czasem nad brzeg morski, aby zobaczyć, czy nie popłynęła łódź na morze, lecz za każdym razem widziała łódkę nieuszkodzoną i na swojém miejscu. I siadała nad morzem, a patrząc w siną dal, gorzko płakała. Mianowicie było jéj smutno, gdy widziała daleko na morzu bielejące żagle, niby stado łabędzi, gdyż myślała sobie, że tam może żegluje jéj braciszek, a wtedy chciała mieć skrzydła, aby mogła choć raz polecieć do ojca i zawołać: „Jestem zdrowa, ojczulku!“ a na łódź krzyknąć: „Jestem zdrowa, braciszku!“
A gdy ją tęsknota opanowała i serce się żalem ścisnęło, wtedy wyjmowała ze swego zawiniątka trzy zaschłe jabłuszka; były to jabłka z ojczystéj zagrody, przypominające jéj ojca i brata, przeto czule je całowała, zlewając obficie łzami.
Gdy już dłuższy czas żyła Dorotka ze lwem, który coraz się dla niéj stawał łaskawszym i potulniejszym, zaczęła nad tem myśleć, że to nie jest zwierzę, ale istota