nieco uchylone wargi purpurowe, mięsiste, zdawały się płonąć śród tej białej twarzy.
Bohusz nachylił się ku niej, kołysząc pajcz w rękach, opartych na kolanach.
— Więc istotnie — spytał — tak pani zależało na mojej obecności?
— A jeżeli powiem, że bardzo? — odparła, ukazując w uśmiechu zęby olśniewające.
I nagle zmieniła postawę, oparła łokcie na stole, a na splecionych rękach policzek i patrzała na niego z figlarnością dziecięcą.
— W takim razie — zawołał — żałuję niewymownie, żem stracił ten wieczór i przepraszam gorąco!
— To nie dosyć — rzekła przekornie. — Za grzech musi być pokuta.
— Przyjmuję ją z góry!
— A zatem jutro, o tej samej porze, tutaj!
— To nie pokuta — zaśmiał się — to więcej niż przyjemność.
— Mówi pan szczerze?
— Bardzo szczerze!
— W takim razie i ja będę szczera.
Przy, tych słowach, ujęła bukiecik fijołków, zatknięty za gorsem, dotknęła go ustami i nachyliwszy się tak, że ciężkiemi warkoczami musnęła wąsy Bohusza, przypięła mu bukiecik do butonierki rajtroka.
— Ah, madame — zaczął, drgnąwszy pod dotknięciem jej włosów.
Nagłym ruchem podniosła głowę i spojrzała na niego oczyma proszącego dziecka.
Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.