Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/140

Ta strona została uwierzytelniona.

zdawało mu się, że wszyscy szoferzy paryscy wiedzą już o jego niepokoju i umyślnie narażają go na męki oczekiwania. W końcu jednak znalazł się litościwy. Bohusz wskoczył do samochodu i kazał się zawieść do pałacyku Liane.
Nareszcie stanął na miejscu. Tu zdziwiło go nieco, że piękne wrota kute, zwykle na oścież otwarte, są dziś zamknięte. Domyślił się jednak, że zamknięto je z powodu choroby Liane, aby uniknąć turkotu powozów i beczenia trąbek samochodowych, zajeżdżających przed pałacyk. Wyskoczył więc z samochodu na ulicy i wpadł przez boczną furtkę na podwórze. Wszędzie panowała cisza. Nikt ze służby nie wyszedł na jego spotkanie, choć musiano go oczekiwać. Nacisnął klamkę wiekich drzwi dębowych. Były otwarte. Grube, miękkie kobierce przedsionka i schodów tłumiły odgłos jego kroków. Przebiegł schody, skręcił na korytarz i z sercem kołacącem mocno podszedł na palcach do drzwi tak dobrze znanego buduaru. Cicho nacisnął klamkę, zwolna otworzył drzwi, aby nie skrzypnęły, postąpił krok naprzód i stanął — jak piorunem rażony.
Oczy rozwarły mu się szeroko, gardło zaschło, piersi dyszały ciężko, a krew uderzała falami w skronie i ciemię.
Na otomanie tureckiej, stojącej w kącie buduaru, siedział rozparty Rodriguez w słodkiem sam na sam z Liane, czarującą w powiewnym stroju porannym.
Tak byli zajęci sobą, że w pierwszej chwili nie spostrzegli wchodzącego. Dopiero, gdy z piersi Bohusza wyrwał się jęk chrapliwy, jak z piersi rozjuszo-