Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz na widok, który się jej oczom przedstawił, cofnęła się gwałtownie, ściskając kurczowo zacisniętemi palcami krawędź drzwiczek.
Jean — zawołała, drżąc na całem ciele — Jean, czy to ty?
W samochodzie, stojącym u szlabana przejazdu, siedziała wprawdzie postać, przypominającą wynalazcę eliksiru młodości, ale była to już postać starca o twarzy pomarszczonej, oczach zapadłych, zgarbiona i bezwładna.
Usłyszawszy głos tak znany, Bohusz ocknął się z odrętwienia, podniósł oczy i szepnął:
— Ah, księżna! Skąd tutaj? Co to?
Ostatnie słowa wymówił, spostrzegłszy bladość śmiertelną na twarzy księżny i wyraz niewysłowionego strachu w oczach, utkwionych w twarz swoją.
Zadrżał, przechylił się i spojrzał w małe zwierciadełko okrągłe, wprawione w przednią ściankę samochodu.
Był starcem!
W tej chwili rozległ się świst przeciągły. Zdaleka ukazał się pociąg, pędzący ku Paryżowi.
W Bohuszu błysnęła jeszcze iskra dogasającej energji młodzieńczej.
Oczy jego padły na pociąg i ogarnęła go myśl rozpaczliwa rzucenia się pod koła nadbiegającego potwora. Zerwał się więc na nogi i usiłował otworzyć drzwiczki samochodu. Dygocące jednak ręce odmówiły posłuszeństwa, kolana ugięły się i wreszcie runął bezsilny na poduszki.