w sobie, tak pociągało go wszystko. Wskoczył więc do tramwaju i nie wysiadł, dopóki nie zobaczył przed sobą szerokich, pokrytych zbożem pól, srebrzystej wstęgi rzeki, zieleni lasów i ogromu niebios, po których fantastycznemi kłębami sunęły obłoki perłowe.
I jak student w pierwszych dniach wakacji letnich, brodził po polach, wywijając laską i nucąc piosenki, które kiedyś słyszał w latach dziecięcych, a które teraz obudziły się do życia, ukryte gdzieś w tkankach mózgowych; wstąpił do mleczarni podmiejskiej; z rozkoszą wylegiwał się na murawie śród drzew szumiących lasu, zanim wreszcie, z pękiem kwiecia polnego w ręce, znużony i opalony, ale szczęśliwy, pomyślał o powrocie do domu.
Gdy wchodził do przedpokoju, Marta, zaniepokojona próżnem oczekiwaniem, gdyż pora obiadowa minęła już dawno, wybiegła na jego spotkanie.
— Co się panu profesorowi stało? — zawołała głosem strapionym. — Obiad już do niczego. Wszystko wystygło. Bóg wie co przychodziło mi do głowy! Od godziny wyglądam przez okno, a profesora ani widać. Chwała Bogu, że nareszcie pan profesor wrócił!
Bohusz uśmiechnął się, zabawiony tym niepokojem wiernej służącej i ocierając spocone czoło, podał jej pęk kwiatów uzbieranych.
— Niechno Marta — rzekł — włoży to do wazonu i postawi na stole. Byłem za miastem.
Marta spojrzała podejrzliwie.
Kilkanaście już lat służyła u prof. Bohusza, a nie zdarzyło się jej jeszcze, aby ten człek poważny i za-
Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.