Istotnie, spotkał niebawem dawnego swego ucznia, z którym nawet łączyły go niegdyś stosunki nie ledwie przyjaźni. Uczeń, człowiek już podstarzały, spojrzał na idącego szybko, krokiem elastycznym, wytwornego jegomościa wzrokiem obojętnym. Bohusz zato, poznawszy ucznia, uśmiechnął się uprzejmie i ruchem zgrabnym uchylił kapelusza. Powitany, spostrzegłszy ten ruch, zdjął także szybko kapelusz, ale z oczu jego wyczytać było można, że zgoła nie wie, kto mu się kłania i raczej przypuszcza omyłkę.
Z nie mniejszym również podziwem, jak obcego intruza, powitała tego eleganta z kwiatkiem w butonierce stara Marta, gdy wrócił do domu. Zaniepokojona pospieszyła do kuchni, gdzie właśnie znajdował się woźny Towarzystwa naukowego, przychodzący kilka razy na tydzień sprzątać laboratorjum i pracownię profesora, czyścić naczynia laboratoryjne i przyrządy naukowe, jako obeznany z tego rodzaju czynnościami. I on szeroko otwierał oczy na zmiany, jakie zaszły w profesorze Bohuszu, mając jednak wielki respekt dla ludzi świata naukowego, któremu posługiwał i będąc z natury małomówny, kiwał tylko głową, nie śmiąc się odezwać.
— Czary, panie Józefie, czary! — zawołała, wpadając do kuchni. — Nie tylko, że nasz profesor odmłodniał, ale wystrychnął się na wielkiego pana. Pobiegłam, aby mu pomóc zdjąć palto, a tu patrzę, w przedpokoju stoi jakiś elegant zupełnie obcy, w żółtych butach, jasnem palcie, z kwiatkiem w guziku. Ażem krzyknęła. A pan uśmiechnął się i powiada:
— A co, po ludzku teraz wyglądam!
Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.