Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

Młodzieniec syknął z bólu, bo palce Bohusza ścisnęły mu kiść, jak kleszcze żelazne i już miał wybuchnąć, ale błagalnym ruchem i wejrzeniem powstrzymała go od tego piękna towarzyszka.
Bohusz sięgnął do kieszeni, dobył kartę wizytową, rzucił ją na stół przed znieważonym i wyszedł z kawiarni, ukłoniwszy się szarmancko nieznajomej, której oczy, w pierwszej chwili pociemniałe z oburzenia, spoglądały teraz na niego z niemym przestrachem sarenki leśnej, ale — i podziwu.
Wyszedł, bo ogarnął go wstyd tego, co się stało. Jak to? On, człowiek poważny, uczony, ba, sława naukowa, profesor honorowy, postąpił, jak żak szkolny?
Refleksje te jednak nie trwały długo. Przezwyciężyła je siła bujnej młodości, nie chodzącej przecież w parze z rozwagą, to też, gdy wracał późną nocą z wesołej operetki do domu, przypominał sobie to zajście w kawiarni bez wyrzutów, jako zdarzenie zabawne.
Nie mniej cały dzień następny spędził w domu, spodziewając się, że obrażony młodzieniec przyśle mu sekundantów. Czekał wszakże napróżno, a chwile nudy — bo do pracy naukowej nie czuł już żadnego pociągu — osładzało mu powracające natarczywie wspomnienie uśmiechu różowych ust dziewczyny złotowłosej.
To też, gdy wieczór nadszedł, pospieszył do kawiarni z nieokreśloną nadzieją zapoznania się z piękną osóbką bez względu na sytuację, wywołaną przez zajście wczorajsze.
Zaledwie zasiadł przy stoliku, wpatrzony w puste, smutne dziś miejsce, w którem wczoraj ją widział, gdy