puścił w dzierżawę, a na nim dworek skromny, gdzie osadził był już dawno piastunkę swą, dziś staruszkę dziewięćdziesięcioletnią.
Do dworku tego dojeżdżał niekiedy dawnemi czasy dla wytchnienia lub gdy potrzebował ciszy i spokoju do pracy naukowej i tam bowiem urządził sobie niewielkie laboratorjum i bibljotekę.
Myśl o tem zaciszu tak go uradowała, a pociągający obraz spokoju, jakiego mógłby tam narazie zażywać, tak żywo stanął mu przed oczyma, że mimowoli zawołał:
— Tam pojadę! — i zerwał się z krzesła, zacierając ręce.
Marta, sprzątająca właśnie ze stołu, drgnęła, ździwiona, usłyszawszy ten okrzyk.
— O dla Boga! A gdzie to się pan profesor znów wybiera? — spytała, chwytając się ręką za policzek.
— Cicho, sza! — szepnął. — Ani słówka nikomu o tem, Marteczko kochana, rozumiesz? Przecież widzisz, co się tu dzieje! Postanowiłem więc wyjechać dziś w nocy do mego dworku.
— A co ja nieszczęśliwa — krzyknęła przestraszona — zrobię tu z całem tem mrowiskiem starowin?
— Powiesz im — odparł Bohusz wesoło, głaszcząc ją po twarzy — że wyjechałem na koniec świata i tyle! Zresztą sam o tem napiszę do gazet. A teraz sza, ani słowa!
Udobruchana Marta skinęła potakująco głową.
— Ale też pan profesor narobił sobie z tą młodością!
Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/58
Ta strona została uwierzytelniona.