Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyblakłe jej oczy uśmiechały się radośnie.
— A kubek w kubek ojciec — mówiła, kładąc mu wychudłą, żylastą dłoń na ramieniu — kiedy to był młody jeszcze i piękny i wybierał się do tych tam akademji zagranicznych.
— Ależ, nianiu — przerwał, śmiejąc się Bohusz — to nie syn, to ten sam Jaś przed wami stoi, którego piastowaliście i nosiliście na rękach!
— Co też panicz mówi — zawołała urażona staruszka — przecież „prefesur“ był już siwy, zgarbiony, prawie taki stary, jak ja.
— Był, był — odparł Bohusz wesoło — ale nie jest. Znów stał się młody i dziarski. Przydały się te akademje zagraniczne, do których jeździł, bo wynalazł lekarstwo na starość i sam się odmłodził. Macie, nianiu, przed sobą tego samego Jasia, który tu był w przeszłym roku i tam — tu wskazał na okno narożne — ślęczał nad książkami i króliki szczepił i różne stworzenia, co was tak gniewało, tylko, że teraz ten Jaś jest znów o czterdzieści lat młodszy!
Stara słuchała uważnie, a w oczach jej wyblakłych malował się to wyraz podziwu, to niedowierzania.
— Jeżeli panicz ze starej niani nie żartuje — rzekła wreszcie głosem wahającym — to byłby cud, żeby człowieka ze starości wyleczyć i zrobić go znów młodym.
— Widzicie, nianiu, to nauka ten cud zrobiła. Teraz można starość leczyć, jak inne choroby, a na dowód, to i was odmłodzę!
Staruszka rozłożyła szeroko ręce z oburzeniem.