Od proga jednak zawróciła i podeszła, zamyślona, do Bohusza.
— A może to i grzech — rzekła cicho — com ja tu mówiła? Boć jeżeli ci Bóg pozwolił, paniczu Jasiu, wynaleść takie lekarstwo na starość, to już widocznie taka jest wola Jego przenajświętsza. Niech ci więc — tu wyciągnęła dłoń szorstką i żylastą i pogładziła nią bujną czuprynę Bohusza — to lekarstwo twoje służy, niech ci da życie radosne, ale mnie ci ono niepotrzebne, bo moja dusza tęskni już do tej drugiej młodości wiecznej.
I poszła.
Jesienne, czerwone słońce schodziło za widnokrąg, rzucając długie, długie cienie. Od ziemi szedł chłód wilgotny. W powietrzu unosiła się ostra woń liści fermentujących i dymu z zagród chłopskich. A od czasu do czasu z klonów, stojących przy dworku, opadał liść jaskrawo żółty i, pokołysawszy się w powietrzu, kładł się bez szelestu na ziemi.
— Szczęśliwa! — szepnął Bohusz, zapalając papierosa.