Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

i tak samo, jak niania w pierwszej chwili, dziwowali się, że stary, którego uważali już za nieboszczyka, nigdy nie wspominał o nim. A choć staruszka usiłowała im wytłumaczyć, że to ten sam stary pan, którego poprzednio tu widywali, jeno że wynalazł lekarstwo na starość i sam się odmłodził, śmieli się z tego i wynalazca nasz pozostał dla nich młodym panem Bohuszem, a żadna siła ludzka nie byłaby zdolna wzruszyć tego ich przekonania. Zresztą i sam Bohusz nie usiłował wyprowadzić ich z błędu, rad, że tutaj przynajmniej jest zupełnie swobodny.
Pewnego jednak z tych pięknych dni jesiennych, kiedy to słońce przygrzewa, jak latem, a w powietrzu unoszą się srebrne pasma babiego lata, powracając uznojony, ale pełen zadowolenia młodzieńczego, z polowania z kilku kuropatwami, przytroczonemi do torby myśliwskiej, usłyszał bek trąbki samochodowej i ujrzał wielki, wytworny samochód, zakręcający przed dworek.
Ździwiony, przyspieszył kroku i stanął we wrotach w chwili, gdy wygalonowany lokaj, otworzywszy drzwiczki samochodu, podawał rękę wysiadającej z pojazdu postaci niewieściej.
Ujrzawszy podchodzącego, nieznajoma, okryta od stóp do głowy jedwabnym płaszczem podróżnym, podniosła do twarzy, osłoniętej zielonym, wielkim woalem, złotą lornetę na długiej rączce i wycedziła przez zęby, patrząc wyniośle na Bohusza:
— Czy tu mieszka profesor Jan Bohusz?
— Ja nim jestem — odparł, zaskoczony temi słowy, uchylając kapelusza.