— Co za cudowny wynalazek! — szepnęła księżna, zasłuchana w słowa Bohusza. — Więc i mnie kuracja ta może posłużyć?
— Tak sądzę!
— A zatem musi się profesor zgodzić na to, że przywłaszczam sobie jego osobę, czuję bowiem w słowach jego prawdę i szczerość, czuję, że będę wyleczona! Nie chcę słuchać żadnych wymówek, ani zastrzeżeń, które mogłyby mnie zniechęcić. Musi mnie profesor wyleczyć. Od jutra zaczynamy kurację. Jutro, o tym czasie, przysyłam po profesora mój samochód. A oto zadatek za leczenie.
Przy tych słowach otworzyła drżącemi rękoma złoty woreczek, wyjęła paczkę banknotów i położyła na stole, poczem podała szybko rękę Bohuszowi, uścisnęła dłoń jego mocno i mówiła dalej, nie pozwalając oszołomionemu dojść do słowa:
— Proszę przyjąć i nie protestować! — Bohusz nie miał zgoła tego zamiaru. — Jeżeli kuracja się uda, potrafię być wdzięczną.
Rozgadana i rozpromieniona nadzieją, ruszyła wreszcie do samochodu, odprowadzana przez Bohusza. Jeszcze na zakręcie drogi skinęła mu głową, przyłożywszy lornetkę do oczu.
Na ganek wysunęła się stara niania i, stojąc za Bohuszem, przyglądała się także odjeżdżającemu samochodowi.
— Pewnikiem — odezwała się, kiwając głową — zachciało się jej młodości, że do panicza trafiła. Do „prefesura“ — dodała, jednocząc już widocznie ten tytuł z pojęciem starości — to ani zajrzała.
Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/69
Ta strona została uwierzytelniona.