Wobec wyników tak cudownych, służba zamkowa, nie mogąc pojąć tego zjawiska, uważała już powszechnie Bohusza za czarownika, usuwała mu się z drogi z szacunkiem ogromnym i usługiwała ze strachem, wprost zabobonnym.
— A nuż taki spojrzy na człowieka złem okiem!
W końcu jednak dobry humor, przystępność, a zwłaszcza hojność, zjednały mu wszystkich i nie jeden ze starszego pokolenia mieszkańców zamku marzył już nawet sam o tem cudownem lekarstwie na starość.
Pewnego dnia, po czterech tygodniach kuracji, Bohusz zastał księżnę, zamyśloną, na kozetce w wielkim salonie zamkowym. Prawie naprzeciwko siedzącej wisiał na ścianie wspaniały jej portret, pędzla jednego z największych artystów europejskich drugiej połowy ubiegłego stulecia.
Przywitawszy się z księżną i rzuciwszy okiem na obraz, Bohusz spostrzegł nagle jak pacjentka jego stała się teraz podobna rażąco do tego portretu z przed pół wieku. To też, wskazując ręką na arcydzieło, zawołał wesoło:
— Taką widzę księżnę dzisiaj przed sobą!
Księżna, obejmująca spojrzeniem dorodną postać wynalazcy, usłyszawszy ten okrzyk, drgnęła, przechyliła nieco w tył głowę i przymrużywszy oczy, wyciągnęła ku niem u długie, białe ręce.
— Myślałam — szeptała z wyrazem upojenia na twarzy — że to sen, nie śmiałam sobie wierzyć, bo i ja to zauważyłam. Teraz dopiero widzę, że nie śnię, że to rzeczywistość, że tobie — tu zatrzymała
Strona:Eliksir prof. Bohusza.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.