Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/018

Ta strona została uwierzytelniona.

— A ty może myślałaś, że sześćdziesiąt? — ostro zaśmiała się Marta. — Zapewne, wyglądam na tyle, sama to wiem, a i wtedy już nie wiele lepiej jak teraz wyglądałam. Może nie wiesz dlaczego? Ha? czy wiesz dlaczego?
— Wiem — z powagą odpowiedziała panna.
— No, to dobrze, że wiesz; bo może zrobisz co takiego, abyś i sama prędko na cholerę wyglądać nie zaczęła...
Justyna ramionami wzruszyła.
— A cóż ja takiego zrobić i co przeciw temu poradzić mogę?
Zamyśliły się obie i mimo woli zwolniły kroku, co najpierw spostrzegła starsza.
— No, wleczem się jak żółwie. Prędzej, bo już tam Emilka wyrzeka pewno, że nie wracam, i zaczyna dostawać migreny albo globusa...
— A Terenia — podchwyciła panna — biegnie po krople z bobrowej esencji, albo po proszki bromowe, albo po antymigrenowy ołówek, albo po Rigauland...
Zaśmiała się, lecz wnet spoważniała znowu.
— Wujenka jest naprawdę biedna z tym ciągłym chorowaniem.
Marta kiwnęła głową i machnęła ręką.
— A pewno — rzekła — biedna kobieta! Ale bo, widzisz, żeby tak pchły pieścić, jak ona swoje choroby pieści, toby na wołów powyrastały, słowo honoru!
W tej chwili za rozmawiającymi rozległ się turkot powozu; droga była w tym miejscu wąską, zeszły więc na stronę. Szły samym skrajem pola porosłego gęstą pszenicą. Biała i sucha kurzawa owiała je wielkim kłębem, o tyle jednak przezroczystym, że rozpoznać w niej było można zgrabny faeton ciągnięty przez cztery piękne, błyszczącą uprzężą okryte konie i dwu siedzących w faetonie mężczyzn. Widziały też, że obaj mężczyźni spostrzegłszy je podnieśli nad głowami czapki, a jeden z nich nawet przechylając się nieco ku nim zawołał: