— Święte panny: Marto i Justyno, módlcie się za nami!
Marta z rozżarzonymi oczami i machając ku powozowi swą białą chustą odkrzyknęła:
— A modliłam się, modliłam się, aby Bóg panu rozum przywrócić raczył!
Wykrzykowi temu odpowiedział z oddalającego się szybko powozu wybuch śmiechu, widocznie basowy i ochrypły głos Marty przedrzeźniającego. Na twarz Justyny wybił się wyraz silnie uczutej przykrości, prawie udręczenia.
— Boże! — szepnęła — a ja miałem nadzieję, że ten człowiek dziś już do nas nie przyjedzie, że go ten pan Różyc do siebie na obiad zaprosi...
— Nie głupi on! — odpowiedziała Marta. — Zapewne Różyc zaprosił go do swego powozu; wolał więc swoje szkapiny do domu odprawić, a sam i w cudzym faetonie poparadować, i u nas cudzy obiad zjeść... dwie razem korzyści dla hultaja tego...
Justyna była widocznie zaniepokojoną. Już pachnąca więź, którą trzymała w ręku, zajmować ją przestała.
— Ciekawam — szepnęła — jaką to komedię mieć dziś będziemy?
Marta spojrzała na nią przenikliwie i ciszej trochę rzekła:
— O papuńcię swego lękasz się, ha? Ten błazen wieczne facecje wyprawia z tym safandułą...
Tu aż się za wklęsłe usta swoją wielką ręką chwyciła.
Po czole, ustach i nawet ramionach Justyny przebiegło drgnienie nagle jakby uczutego obrzydzenia; wnet jednak odpowiedziała:
— Niech ciocia śmiało wszystko przede mną mówi. Ja dawno już zrozumiałam położenie ojca i swoje, dawno, dawno... ale oswoić się z nim nie mogę i nigdy, nigdy z nim się nie pogodzę...
Marta zaśmiała się.
— Ot, lubię takie gadanie! Ciekawam, co zrobisz? Mu-
Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/019
Ta strona została uwierzytelniona.