ligentnymi oczami z zajęciem spoglądał na ogorzałe, zorane czoło i w dół spuszczone wąsy obywatela.
— Do czego pan ostatnie słowa swe stosujesz? — zapytał.
Spod wypukłych powiek duże, piwne oczy Korczyńskiego podniosły się na twarz gościa i utonęły w niej wejrzeniem głębokim i przejmującym.
— Jak pan myśli?... — zaczął i zawahał się z dalszym mówieniem. Ogarnęła go widoczna, a dziwna w tak silnym człowieku nieśmiałość.
— Jak pan myśli? — zaczął znowu — czy w teraźniejszych czasach ci nawet z nas, którzy pieniędzy nie marnują i jak woły pracują, zdołają... to... tamto... tego...
Źrenice jego błyskały przelatującymi w nich iskrami; patrzał ciągle w twarz gościa i koniec wąsa do ust włożywszy przygryzać go zaczął. Widocznym było, że Różyc nie wiedział dobrze, co mu odpowiedzieć wypadało. Nad przedmiotem zaczepionym przez Korczyńskiego myślał zapewne niewiele; może też obchodził go on niewiele.
— Któż to może przewidzieć? — zaczął. — Czasy są ciężkie. Ja zresztą te strony znam tak mało... świeżym przybyszem jestem...
— Nie o te strony idzie — żywo podjął Korczyński — pod tym względem wszystkie strony u nas są sobie równe. Niechże mi więc pan powie przynajmniej, jak jest tam, gdzie pan mieszkałeś...
Różyc z niedbałym uśmiechem, choć z silnym drganiem czoła i brwi odpowiedział:
— Osobiście przedstawiam przykład zasmucający... Moje tamtejsze majątki są dla mnie stracone...
— Wiem o tym, ale to co innego! — zawołał Korczyński. — Pan z urodzenia byłeś wielkim panem... No, a to... tamto... Ale chciałbym coś wiedzieć o obywatelstwie średnim, takim na przykład, jak ja, siedzącym na dziesięcinach ziemi kilkuset, tysiącu... trochę więcej...
Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/042
Ta strona została uwierzytelniona.