Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/095

Ta strona została uwierzytelniona.

wargę, a z wielkich, piwnych oczu, zupełnie do oczu Benedykta Korczyńskiego podobnych, zdawały się sypać iskry i tryskać płomienie. Z żywością i zapałem, które widocznie zwyciężać musiały trochę nieśmiałości i zmieszania, z rękami w tył założonymi i lekkim ukłonem, zwrócił się ku Różycowi.
— Przepraszam pana — zaczął głosem prawdziwie młodzieńczym i trochę więcej niż wypadało podniesionym — ale tak chciałbym wiedzieć, jakie reformy i urządzenia wprowadzić pan zamierza w swojej Wołowszczyźnie. Słyszałem, że są to dobra bardzo zaniedbane, i jak dowiedziałem się, że pan w nich sam zamieszkałeś, ucieszyłem się nadzwyczajnie. Tak cieszyłem się, doprawdy, że będę miał przyjemność poznać pana, i tak obiecywałem sobie obszernie o tym z panem pomówić... że... że nie mogłem sobie odmówić...
Przed kilku godzinami młodziutki syn gospodarstwa został przez ojca swego tym z gości, którzy go jeszcze nie znali, przedstawionym; wiedząc więc, kim był ten, kto go teraz z widocznym połączeniem żarliwości z nieśmiałością napastował, Różyc uśmiechnął się uprzejmie i po chwili wahania odpowiedział:
— Bardzo mi przyjemnie i chciałbym prawdziwie życzenie pańskie spełnić... tylko... tylko że o wprowadzeniu reform czy ulepszeń w Wołowszczyźnie dotąd nie pomyślałem...
Szczere, naiwne, głębokie zdziwienie odbiło się na ruchliwej i wyrazistej twarzy studenta.
— Jakto!... — zaczął — a ja myślałem, że właśnie tacy ludzie, jak pan, młodzi i możni... dawać muszą inicjatywę... przykład... naukę...
— Ależ ja wcale nie jestem już młodym! — z silnym drganiem czoła i trochę przykrym śmiechem zawołał Różyc.
— Quand on a mangé un million, on se sent un siècle sur le dos, n’est-ce pas? — z trochą koleżeńskiej poufałości szepnął do Różyca hrabia.