Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— Kuzynko — zaczął — czy nie cofniesz tych słów, które tylko co powiedziałaś?... Zupełnie i nigdy! Więc o przeszłości zapomniałaś zupełnie, i nigdy niczym dla mnie nie będziesz... nawet przyjaciółką... siostrą? Ależ ja nie mogę...
Osłupiała zrazu oblana gorącem jego słów i wzroku, prędko jednak i ruchem gwałtownym rękę swą z dłoni jego wyrwała.
— Czego chcesz ode mnie? — zawołała. — Jakim prawem, za co robisz sobie ze mnie zabawkę całego swego życia? Dość już... proszę cię, kuzynie... czego chcesz?
Słowa plątały się jej w ustach i głos zamierał w gardle.
— Duszy twojej chcę, Justyno... przyjaźni... ufności...
— Duszy! — zaśmiała się przeciągle i bolesna ironia mignęła jej w oczach. — Czy myślisz, że jestem takim samym dzieckiem, jakim byłam wtedy, kiedy mię te wszystkie twoje piękne... o! takie poetyczne słowa...
Nie dokończyła. Nagle opanowała siebie i postąpiwszy parę kroków naprzód rękę ku ogrodowi wyciągnęła.
— Idź, kuzynku, i podaj ramię żonie swojej, która jest ślicznym i zapewne dobrym dzieckiem twemu sumieniu powierzonym. Ona cię kocha... a moja dusza...
Od stóp do głowy drżeć zaczęła.
— Moja dusza — dokończyła — nie przyjmie nigdy tego, co ty jej teraz ofiarować możesz!
Chwiejnym trochę, ale śpiesznym krokiem, jakby nie tylko od niego, lecz i od samej siebie uciekała, z salonu wyszła.
W sali jadalnej zobaczyła Martę, która nisko schylając się nad stołem i głośno sapiąc pogrążoną była w układaniu na kryształowych podstawach owoców i konfitur. Stanęła i patrzała chwilę na szerokie, zgarbione plecy i w tysiąc zmarszczek pogiętą twarz starej panny. Przybliżyła się prędko i dotknęła ciemnej, kościstej ręki, która z niezmierną starannością bujnym, czerwonym głogiem warstwę białych porzeczek przyozdabiała.