ciągnięty przez parę koni, z których jeden był kasztanowaty, z konopiastą grzywą, drugi — gniady, z białą nogą i białą łatą na czole. Za pługiem z rękami opartymi na wysoko sterczących rączkach pługu szedł wysoki i zgrabny człowiek, w białym płóciennym surducie, długim do kolan obuwiu i małej czapce, która skórzanym daszkiem osłaniając mu czoło nie zasłaniała z tyłu głowy jasnozłocistych włosów. Szedł prosto, równym krokiem, bez żadnego widocznego wysilenia; lejce z grubego sznura mocno z sobą połączone i wzdłuż boków końskich wyprężone poniżej ramion opasywały mu plecy. Idąc wygwizdywał trzecią już strofę piosnki:
Rybacy, rybacy, sieci zarzucajcie,
Nadobnego Jasia na brzeg wyciągajcie.
Pług posuwał się dość prędko; lemiesz głęboko pogrążał się w rolę, po żelaznej, błyszczącej policy nieustannie przepływały strumienie ciemnej, w miałki piasek rozsypującej się ziemi. Niewielkie konie z połyskującą szerścią szły równo i raźnie, a w niejakiej od nich odległości kilka wron, zdając się zaglądać im w oczy, tu i ówdzie skakało albo poważnie i ze spuszczonymi dziobami siadało na grudach.
Nagle oracz gwizdać przestał i o kilka kroków spostrzec już można było, że uczuł się zdziwionym. Prędkim ruchem czapkę zdjął z głowy, konie zatrzymał i na kobietę, która tak niespodzianie dla niego wyszła spomiędzy gęstego zboża, patrzał ze zmieszaniem na twarzy i w postawie. Usta mu otworzyły się i pod złotawym wąsem ukazały śnieżne zęby. Uśmiechnął się, twarz odwrócił, zawahał się, chrząknął, na koniec, bojąc się znać zbyt głośno przemówić, prawie po cichu przemówił:
— Czy panienka potrzebuje czego? Może drogę dokąd pokazać lub robotnikom pana Korczyńskiego coś powiedzieć? oni tam za górką...
Odjął ręce od pługa do odejścia gotów. Justyna postą-