trzebie... — zaczął Anzelm, ale nie skończył, bo w tej chwili rozległ się u płota głuchy stuk, podobny do tego, jaki by sprawiła spadająca na ziemię ogromna kluska. Niewysoka i krępa dziewczyna w różowym kaftanie, podobna istotnie do pulchnej i zarumienionej kluski, przez płot przeskoczyła i szybko zbliżała się do rozmawiających. Z dala już, wśród okrągłej i tłustej jej twarzy śmiały się do nich jej białe zęby, błyszczące oczy i zuchwale zadarty nosek. Z dala też na powitanie głową kiwała i wołała:
— Dobry wieczór! Wszystkim państwu dobry wieczór!
— Czego? — patrząc na nią zwięźle zapytał Anzelm.
Tuż przed nim stając głośno zaszczebiotała:
— Przyszłam do Antolki wody pożyczyć...
— Czy w garść wody nabierzesz? — flegmatycznie zapytał gospodarz zagrody.
Dziewczyna spojrzała na czerwone ręce swe, które wzdłuż jej kraciastej spódnicy wisiały, i wybuchnęła śmiechem.
— Bardzo słusznie! — przestając śmiać się, ale wciąż białe zęby ukazując odpowiedziała. — Wody w garść nie nabiorę, nie po wodę też przyszłam, ale żeby panienkę z Korczyna zobaczyć... Panienka mnie zna!
— O! już zna! raz ciebie na wozie jadącą widziała i już zna! — zapominając o bojaźliwości swej oburzyła się Antolka.
— Bardzo słusznie! bo kto na kogo kwiatami rzuca, ten tego nie tylko zna, ale pewno i lubi!
— To jest prawda, że panienki bukiet wtedy wprost na nią upadł! — potwierdził Jan.
— Takie już moje szczęście! bardzo słusznie! — na całe gardło zaśmiała się znowu dziewczyna.
I wszyscy śmiać się zaczęli, nawet Anzelm ze słabym uśmiechem zwrócił się do Justyny:
— Elżunia Bohatyrowiczówna, Fabiana córka... najpuściejsza dziewczyna z całej okolicy...
Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom I.djvu/154
Ta strona została uwierzytelniona.