Przy drodze, przy drodze jawór rozkwitnąwszy,
Gdzie pojedziesz, mój Jasieńku, konia osiodławszy...
Może śpiewałby dalej, ale około najbliższego domu powstał krzyk zmieszany z lamentem i śmiechem. Na drodze ściśniętej pomiędzy płotami dwóch zagród ukazała się para ludzi, z których jeden był małym, przygarbionym starcem, w płóciennej, aż do stóp zapiętej kapocie, a drugą — wysoka, pleczysta dziewczyna w różowym kaftanie i z kasztanowatymi włosami. Śnieżnie biała kapota nie była bielszą od włosów staruszka, z rzadka rozsianych po żółtej jego czaszce, a twarz jego bezzębna, malutka od ściągających ją zmarszczek okryta była w tej chwili wyrazem nieprzytomnego przerażenia, które objawiało się także w widocznym drżeniu rąk jego i całej szczupłej, zwiędłej postaci. Nie mógłby był pewnie ustać na plączących się i podrygujących nogach, gdyby go wielka i silna dziewczyna wpół nie obejmowała, twarz swą ku twarzy jego pochylając i czasem łagodnie, a czasem z wybuchającą energią przemawiając:
— Niech dziadunio uspokoi się! Niech dziadunio do chaty powraca! Pacenko nie przyjechał! Pacenki nigdzie nie ma! On już po babulkę nie przyjedzie! on już umarł i babulka umarła! Proszę nie dziwaczyć i do chaty wracać!
Ale stary prostował się z całej siły i na perswazje dziewczyny nie zważając dygocącym głosem bełkotał i wykrzykiwał:
— Pójdę! znajdę! zabiję zwodnika! babulki nie dam! Gdzie on jest? Chodźmy, Jadwiśku, szukać! Prędzej chodźmy!
Dziewczyna podtrzymując wciąż jego chwiejącą się postać powtarzała:
— Pacenki nie ma! Pacenko umarł i nigdy już nie przyjedzie! To tylko te złe chłopcy Ładysiowe dziadunia tak straszą.
Ale stary rwał się naprzód i swoje powtarzał, a coraz wię-