Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/022

Ta strona została uwierzytelniona.

chudych, ale jak atłas białych i gładkich rękach z uśmiechem zaczął:
— Widzę, kuzynko, że przyjazdem swoim sprawiam ci zawsze kłopot, i to mię martwi... Będę w tym wypadku, o! tylko w tym wypadku, lepszym od ciebie, bo zupełnie otwartym, i poproszę, abyś mię szczerzej uważała za krewnego swego, przed którym nie czuje się potrzeby ani ukrywać czegokolwiek, ani czegokolwiek się wstydzić... Dobrze, kuzyneczko? Proszę powiedzieć, że tak nadal będzie. Dobrze?...
Rękę jej ciągle w dłoniach swych trzymając mówił to z tak serdecznym połączeniem żartu i czułości, że Kirłowa, uradowana i ujęta, znowu po brzegi włosów zarumieniona, ręce jego mocno ściskała.
— Dziękuję ci, Teosiu — zaczęła — bardzo dobry jesteś... ale ja, widzisz, mam dawne przyzwyczajenia moje, których nigdy pozbyć się nie mogę...
— Niechże ci więc te przyzwyczajenia brużdżą w stosunkach z innymi, ale nie ze mną — żywiej niż zwykle zawołał Różyc. — Zresztą — dodał — powinnaś wiedzieć, że tyle już widziałem i zaznałem wszelkiego rodzaju zbytków, że mię największe bogactwa zadziwić nie mogą. Gdybyś była taką, jakimi zwykle bywają kobiety bogate, mniej bym się czuł do ciebie pociągniętym...
Zupełnie już ośmielona, z figlarnym błyskiem oczu, który zdradzał, że kiedyś, w pierwszej może młodości, zalotność zupełnie obcą jej nie była, zauważyła:
— Lubisz rozmaitość, kuzynku, i temu to widać względy twe zawdzięczam!
Siadając obok niej na kanapie z uśmiechem odpowiedział:
— Jestem, moja droga kuzynko, wielkim nicdobrego, który choruje od objedzenia się marcepanami i z uszanowaniem spogląda na chleb razowy...
— O! — śmiejąc się zawołała — bardzo trafne nazwanie