Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/025

Ta strona została uwierzytelniona.

Słowa te z prostotą wymówione ułagodziły ją w mgnieniu oka. Z powagą jednak mówić zaczęła:
— Ponieważ, kuzynie, zwierzyłeś się przede mną ze wszystkim, uważałabym się za podłą, gdybym ci pobłażała i przytakiwała...
Urwała i zmieszała się trochę, bo uczuła nagle, że w mowę jej wplątywać się zaczęły wyrażenia grube i które dla siebie za niewłaściwe uważała. Tych wyrażeń i pewnych szorstkich dźwięków głosu nabrała w ciągłej styczności ze służbą, z parobkami, z robotnikami, a tak przy tym była żywą, że uniknąć ich nie mogła wtedy nawet, kiedy tego chciała najbardziej.
— Jak wprzódy w swoim domu, tak teraz w swojej mowie coś nieeleganckiego spostrzegłaś, prawda? — zapytał przybyły.
Zarumieniła się znowu trochę, ale wnet od siebie myśl odwracając z zamyśleniem wymówiła:
— Dziwna rzecz! Jesteś jednak i dobry, i rozumny... To tak zupełnie wygląda, jakby w jednym człowieku było dwóch ludzi...
Różyc w rękę ją pocałował.
— Powiedziałaś jak filozof. Widzisz, to ta dwoistość jest kluczem do odgadywania wielu na świecie zagadek...
Splotła ręce na kolanach i kołysała głową w obie strony.
— Wiesz co, kuzynie? — zaczęła — zdaje mi się, że byłbyś daleko szczęśliwszym, gdybyś się takim bogatym nie urodził.
— Albo — przerwał — gdybym się był urodził — bardzo głupim.
— Jakto? — zapytała.
— Zgadnij! — zażartował i z ciekawością na nią patrzał.
Przez chwilę myślała.
— Cóż to tak trudnego do odgadnięcia! Gdybyś był głupcem, nie dbałbyś o nic i do końca hulałbyś sobie wesoło,