Boże! Chora... chora... wieczne głupstwo! Już jeżeli ja chora, to któż zdrowy? Powiadam ci, że w tej ścianie pięścią dziurę zrobię, jeżeli zechcę!
Kiedy Marta prędko, z rozmachiwaniem ramion i trzęsieniem głowy, nad którą sterczał wysoki grzebień, wszystko to mówiła, Witold i Leonia prędko także i z ożywionymi gestami cicho porozumieli się ze sobą, z sali wybiegli. Justyna powolnym ruchem wzięła rękę Marty, cicho ją pocałowała i długo w oczy jej patrzała.
— Ja to wszystko rozumiem, ciotko — wymówiła z cicha.
— Już?... rozumiesz? — z trochę zjadliwym śmiechem zadziwiła się Marta, ale wnet spostrzegłszy, że coś niepotrzebnego powiedziała, wybuchnęła: — Cóż ty rozumiesz? tu najmniejszej rzeczy do rozumienia nie ma! Zdrowa jestem zupełnie i wcale nie potrzebuję, aby mi jak indyczce gałki do gardła rzucali... A ty zaraz w melancholie wpadasz... „Rozumiem!“ Nic nie rozumiesz... Wieczne...
Umilkła, bo wzrok jej upadł na snop roślin, które przyniosła Justyna i na stole położyła.
— A toż skąd? — wskazując bukiet bardzo do różnobarwnej miotły podobny zawołała.
— Niech ciotka zgadnie — uśmiechnęła się Justyna.
Czy zgadywała? Wąskie jej wargi zacisnęły się i pośród zmarszczek prawie zniknęły; górną połowę swej ciężkiej postaci naprzód podała, a rozpłomienione przed chwilą oczy jej przygasły i w więź roślin wpatrzyły się tak, jakby ktoś wpatrywał się w nagle przed nim powstałe widmo czegoś, co niegdyś było żyjącym, znanym, może drogim.
— Justyna!
Na dnie stłumionego jej głosu czuć było jakieś wewnętrzne warczenie.
— Co, ciotko?
— Gdzie ty byłaś?
Młoda panna spokojnie odpowiedziała:
Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/045
Ta strona została uwierzytelniona.