Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/072

Ta strona została uwierzytelniona.

będzie pełną piersią, świeżością powietrza i wody i gwarzyć całym sercem z tym towarzyszem swym, z którym ileż razy w dziecinnych swych i nieco nawet późniejszych latach zbiegał razem z tej góry i tak, jak teraz, siadał razem do łódki, przy której w tej chwili na kształt posążka z czarnego marmuru siedział na straży wyprostowany i nieruchomy, czarny, kudłaty, sporej wielkości Sargas. Niezmącona, dziecinna wesołość okrywała delikatne, inteligentne, trochę już zmęczone rysy Witolda Korczyńskiego i grubą, czerwoną, rudawymi włosy obrosłą twarz Julka Bohatyrowicza. Gdy wiosłami, zgodnie, uderzyli oni o wodę, łódka zakołysała się na błękitnej i złotej toni, a dwa czarne psy, wyżeł i kundel, każdy naprzeciw swego pana siedząc, wesołymi także oczami ścigały niskie loty nadwodnych muszek, strzelistych babek i złotym miodem obarczonych pszczół...
Salon korczyńskiego domu rozbrzmiewał teraz muzyką skrzypiec i fortepianu. Pani Emilia po całogodzinnym przebywaniu wyobraźnią w Egipcie i zjedzeniu paru łyżek rosołu uczuła się znowu tak cierpiącą i smutną, że zapotrzebowała jakiejkolwiek rozrywki, jakiejkolwiek moralnej podniety. Czerpała je niekiedy w usposobieniach podobnych z muzyki Orzelskiego. Uszczęśliwiony wezwaniem przez Teresę przyniesionym mu, stary z pomocą córki ubrał się co najprędzej i wraz z nią na dół zszedłszy z rozkoszą wygrywał teraz jedną po drugiej długie i zawiłe kompozycje. Justyna akompaniowała mu wprawnie, dokładnie i jak od dawna już bywało, obojętnie, prawie machinalnie. Trwało to dobrą godzinę. Orzelski, niezmordowany, zachwycony, rozmarzone oczy topił w rozciągniętej za oknami gęstej zieleni ogrodu, wysubtelniał się, piękniał, unosił się czasem na palcach nóg, jakby miał wnet oderwać się od ziemi. Justyna stawała się przeciwnie coraz bledszą, rysy jej sztywniały, oczy gasły, kilka razy ziewnęła głośno, czego jednak Orzelski, ekstazą porywany, nie spostrzegł. Niezmiernie trud-