nieczności, a myślami gdzie indziej przebywała. Teraz zaś nie tylko fortepianu nie opuściła, ale ze schyloną nieco nad klawiaturą twarzą, z zajęciem, szukać na niej zaczęła akordów, którymi widocznie zawtórzyć chciała nucie jakiejś, we wnętrzu jej zapewne śpiewającej. Zamyśloną była, oczy jej w klawiaturę utkwione miały wyraz pytania, które może powtarzało się w jej myśli tak uparcie, jak uparcie wiła się po niej owa daleka nuta, do której szukała wtóru. Znalazła go wkrótce; spod palców jej wyszło kilka przyciszonych akordów, przy których z cicha też zanuciła:
Lecą liście z drzew, co wyrosły wolne,
Na mogile śpiewa jakieś ptaszę polne...
Rumieńce powoli opływały znowu śniadawe jej policzki, oczy błysnęły.
Nagle z krzesła zerwać się chciała, ale wnet znowu usiadła. Zamyślenie jej, marzenie, tę nutę dalekiej pieśni, którą dziś wraz ze snopem dzikich roślin z pola przyniosła, przerwał jej turkot kół na dziedzińcu. Po chwili usłyszała w przedpokoju głos Kirły, który, rzecz dziwna! nie zażartował wcale z siedzącego naprzeciw otwartych drzwi Orzelskiego, ale owszem, przesłał mu z dala bardzo uprzejme powitanie. Do salonu wszedł z kapeluszem w ręku, ze sztywnym jak puklerz i śnieżnie białym przodem koszuli szeroko wyłaniającym się spośród cienkiego i starannie sporządzonego ubrania. Na widok Justyny nie posunął się ku niej, jak to bywało najczęściej, z żartobliwą galanterią, nie spojrzał jej w oczy z drwiącą admiracją, ale przeciwnie, zbliżył się z zupełną powagą w postawie i na twarzy i rękę swą kościstą, lecz białą i wypielęgnowaną ruchem serdecznym po jej rękę wyciągnął. Podała mu ją bardzo chłodno, ale on z głębokim prawie ukłonem złożył na niej pełen uszanowania pocałunek. Przy tym bez cienia uśmiechu przemówił:
— Winszuję, z całego serca winszuję i proszę, abyś pani