Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/134

Ta strona została uwierzytelniona.

O kilkadziesiąt kroków od brzegu, w malutkim czółnie przymocowanym do tyki w dnie rzeki utkwionej, siedział z wędą na wodę puszczoną Julek Bohatyrowicz, a na małym, zielonym przylądku, w wyciągniętej postawie i z oczami w pana swego wpatrzonymi, czarny Sargas coraz głośniej i przeciągłej skomlił. Ten pleczysty człowiek, z wielką, czerwoną twarzą i wydobywającą się spod czapki gęstwiną ognistych włosów, w malutkiej łupince nieruchomo nad wodą siedzący, miał w sobie coś prawie fantastycznego. Wziąść by go można było za bajecznego mieszkańca wód, który na chwilę tylko i w połowie przybrał postać ludzką, drugą połową ciała tkwiąc w swym rodzinnym żywiole. Ale zupełnie ludzkim był uśmiech, którym człowiek ten witał nadpływających. Widać było zresztą, że takim samym uśmiechem, szerokim, dziecinnym, rząd śnieżnych zębów ukazującym, witał on wszystko, cokolwiek na niebie i ziemi spotykał, wzrokiem podłużnych, pełnych, szafirowych oczu, tak samo, jak usta, śmiejących się dziecinnie, niewinnie i przyjacielsko.
— A dokąd? — na płynącą parę patrząc, lecz najlżejszego poruszenia nie czyniąc zapytał.
— Na Mogiłę — odpowiedział Jan.
— Che, che, che, proszę tylko nie bawić się długo!
— A dla jakiej przyczyny?
— A dla tej, że przed zachodem słońca ulewa spadnie, che, che, che!
Czółno Jana otarło się prawie o to, na którym siedział śmiejący się wciąż wodny atleta.
— Czemu Sargasa do czółna nie wziąłeś?
— Przeszkadza.
— Głupie zwierzę! Przypłynąć mógłby do swego pana, kiedy tak już tęskni...
— Nie pozwoliłem!
Prędkim ruchem targnął wędę, i mała ryba trzepocząca się u jej końca srebrną iskrą błysnęła w powietrzu.