Strona:Eliza Orzeszkowa-Nad Niemnem (1938) tom II.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

było wydobyć głosu ze wzburzonej piersi lub też że sama lękała się tego, co mówiła.
— Aaaa! — nie spuszczając wzroku z Justyny zadziwiła się — czy to teraz taka moda przyszła, żeby rozpuszczone włosy nosić?... Aaaa! rychło może i taka nadejdzie, żeby panny i gołe albo w jednych koszulach chodziły!
Justyna w opowiadanie starca wsłuchana może złośliwych słów dziewczyny nie słyszała, a może też udawała, że ich nie słyszy... Jan na mówiącą gniewne spojrzenie rzucił, ale przygryzłszy wargę i ramiona u piersi krzyżując milcząc plecami ku niej się zwrócił.
Starzec prawił dalej:
— Tak my w zaciszku naszym siedząc wędrownika z dalekich stron po drogach wypatrywali, aż zima naszła, taka okrutna, jakiej nigdy za ludzkiej pamięci nie bywało. Ludzi ledwie kiedy z chaty wychodzących zamrozie po rękach i nogach opadały, a podczas z wielkiego chłodu prawie tchu odwieść nie było można. Śnieg też często sypiąc płoty zasypywał i góry albo, zdaje się, kościoły na polu wystawiał. Jednego razu, samym rankiem, zawołał nas ociec, żeby my czegoś szli za nim w pole... już i nie pamiętam czego... Przez całą noc zawierucha była taka, że o dwa kroki domu albo drzewa byś nie rozpoznał. Śniegu moc nasypało. Idziem my w kożuchach przez ogród w śniegu brnąc, aż na końcu ogrodu ukazuje się nam cościś czarnego, stojącego... ni to goły pień z nagła wyrosły tam, gdzie go wprzód nie było, ni to drzewniana figura do płotu plecami przyparta. — „A co tam takiego stoi?“ — mówi ociec. — „Nie wiemy“ — odpowiadamy. A matka za nami idąca, nie wiadomo na co, ot tak, przez to chyba, że już ją ciągiem niespokojność jakaściś w pole i na drogi parła, powiada: — „Może to, nie daj Boże, człowiek zmarznięty!“ Wszyscy my poszli prędzej, tak że matka nie zdążywszy iść razem z nami w tyle ostała. Przyszli my w te miejsce, pojrzeli i tylko co ze strachu na ziemię nie